Zachowane fragmenty rękopisu (12 stron zeszytu) ze wspomnieniami sierżanta Mikołaja Baumana z września 1939.

Oprac. Hubert Baumann, pisownia oryginalna.

 

-1-

7 września o 16:00 wyrusza pociąg towarowy

z wojskiem i sprzętem wojennym z dworca towarowego Warszawa – Praga na wschód. Nalot bombowców nad Warszawą trwa, widać bardzo wyraźnie spadające duże bomby w rejonie mostu Kierbedzia. Na stacji kolejowej Otwock zablokowane tory kolejowe – jest godz. 19:00. Pociąg dalej nie pojedzie. Noc w Otwocku – poranek na dworcu w Otwocku. Godzina 8 rano nalot bombowców i bomby, lecz niecelne. Jestem przy swoim pociągu ze sprzętem. Na otwartym wagonie nowe motocykle SHL. Zapytałem żołnierza, był w stopniu kaprala, czy mogę zabrać motocykl gdyż muszę pilnie jechać do Łucka, gdzie znajduje się zgrupowanie broni pancernej. Ja byłem w stopniu sierżanta, posiadałem ważny dokument do udania się do Łucka, dla okazania organom kontrolnym i żandarmerii polowej. Kapral wyciągnął jeden motocykl z wagonu i zaproponował podwieźć mnie do Łucka, bo on jest kierowca pojazdów mechanicznych.

Kaprala wpisałem do mojego dokumentu i jazda w drogę. Ja oczywiście na tylnym siedzeniu motocykla. Przejechaliśmy LUBLIN – palił się Kościół – jechaliśmy przy zatłoczonych ludźmi ulicach, było bardzo gorąco, godzina 12-13. Jazda na szosie nie do opisania, pełno uciekającej ludności cywilnej i samochodów wojskowych. Samoloty miano na niskiem pułapie, strzelały z broni maszynowej na ludzi cywilnych i na samochody wojskowe. Było wielu zabitych, był wielki popłoch. Kierowca mój bardzo zręcznie omijał liczne przeszkody. Pod wieczór tego samego dnia 7.09. godzina 18ta dojechaliśmy do CHELMA. Kierowca zaopatrzył się w benzynę – na mój dokument. Noc z 7 na 8.09 przeczekaliśmy na przedmieściu przy drodze do Łucka. Rano 8.09. o godz. 5:00 ruszyliśmy drogą na wschód w stronę Łucka. Dojechaliśmy do Łucka o godzinie 15tej – był w tym czasie nalot, były zrzucone bomby lecz nie trafiły w nasze miejsca.

W mieście Łucku byliśmy do 12.09., a ewakuacja do lasów odbywa się w nocy z 12 na 13.09. Leśne zgrupowanie było co dzień bombardowane granatami ręcznymi i bronią maszynową. Na skraju Łuckiego lasu wojsko zakopywało do ziemi amunicje i drobny sprzęt wojskowy. Dnia 16.09. o godzinie 20tej wymarsz całości zgrupowania droga do TARNOPOLA. Rano 17 września, godz. 6:00 zostaliśmy zaatakowani z powietrza; samoloty myśliwskie niem. zaczęły ostrzeliwać kolumny wojskowe przez całą drogę aż do TARNOPOLA – była niedziela. W TARNOPOLU musieliśmy transport zatrzymać ponieważ droga do ZALESZCZYK była wypełniona wojskiem i samochodami i nieczytelne. Mój samochód stał prawie przed kościołem, była godzina 11:30 – udałem się do kościoła na nabożeństwo. W kościele usłyszałem rozmowę, że sowieci [ sowiecka armia] przekroczyli nasza granicę. Gdy opuszczałem Kościół to moje samochody ruszały w drogę, była godz. 12:00

Z miasta zjechaliśmy na szosę na kierunek południowy. Poruszaliśmy bardzo wolno, czołgów nie mieliśmy, jechały inną droga. Po kilku godzinach jazdy mój samochód z przyczyn technicznych musiał zjechać na pobocze, w boczną prawą drogę. Była to szosa do Buczacza ( w kierunku na Lwów) i zatrzymaliśmy się około 50 km od głównej szosy. Była godz. 16:00 17 września nieczytelne pamiętam jakby to było dziś. Wyszedłem z samochodu aby się trochę odprężyć. Miejsce gdzie stał mój samochód było małym wąwozem, boki krawędzie były dość wysokie, porośnięte trawą. Rozmawiałem z kolegom [sic!] podróży, również wojskowym – nazwisko kolegi URBAŃSKI Wacław z Warszawy. W pewnej chwili, na [ bocznym ] szczycie wąwozu ( z żołnierzami na koniu pod kanoniery) zobaczyłem konia z żołnierzym, który z karabinem w ręku, wołał głośno- „ruki wierch, bo budu strelać” Podniosłem ręce do góry, a soldat – sowiet kazał iść do szosy ( około

około 50 m) na której stał już sznur ludzi cywilnych i żołnierzy. Dołączyłem z kolegą wojsk do kolumny przy których znajdowali się żołnierze sowieccy [ i ] odbierali wojskowym broń. Oddałem mojego kochanego „Vis’a” kal. 9 mm razem z pasem oraz lornetką polową „Zeiss” w futerale. Od tej chwili – powtarzam – 17 września 1939 niedziela, godzina 16:00 zostałem jeńcem wojennym wojsk armii sowieckiej-czerwonej.

 

Po pewnym czasie marszu dalej na południe jeszcze było jasno na świecie, zbliżaliśmy się do miasteczka, słabo oświetlone uliczki, nieco z lewej strony zarysowały się zabudowania – była to historyczna TREMBOWLA. Od tej chwili podlegamy dyscyplinie wojskowej. Zapędzono nas wszystkich do różnych pomieszczeń. Mnie przypadło dostać się z dużą grupą ludzi do bardzo obszernej Sali w budynku szkolnym.

Było nas tak dużo, jeden człowiek obok drugiego, że z trudności można się było poruszać. Słabo oświetlona sala, w pozycji stojącej, mężczyźni i kobiety w różnym wieku, przestaliśmy do rana 18.09.1939 r. Przez całą noc w obrębie szkoły słychać było pojedyncze strzały w równych odstępach czasu – zapewne dla odstraszenia lub przestrogi. Byliśmy wszyscy głodni, nikt się nie zatroszczył o wyżywienie.

Było zupełnie widno, poranek pochmurny dnia 18. Września, drobny deszcz. Nadjechały siwe nasze autobusy ze znakami śląskimi, z polskimi kierowcami. Załadowano nas, już oddzielnie męźczyśni do autokarów i w drogę- dokąd nie wiadomo. Po kilku  godzinach jazdy, już po stronnie sowieckiej jest wioska. Opuściliśmy autobus. Wprowadzono nas do izby, niedużej.

Podłoga była zasłana słomą ( szeroka 3 m, długa może około 6 m). W jednym kącie był przystrojony czerwonym płótnem „Kraszny ugołok”. Posiłków żadnych. Osób cywilnych niedopuszczono do rozmowy.

Godzina 16-17ta 18.09. załadowano nas wojskowych i cywilnych ( około 200 osób) do ciężarówek i jazda na wschód do Kamieńca Podolskiego. Do miasta ( forteczne mury obronne) wjechaliśmy już przy zapalonych latarniach miejskich. Postój i wyładunek ludzi przy stacji kolejowej. Otrzymaliśmy posiłek ( pierwszy od 17.09. godz. 16:00). Kasza jaglana ( jak dla kurcząt) na gęsto, na plastikowych talerzach i łyżki drewniane zaokrąglone jak kopystki i więcej nic. W czasie posiłku zapowiedziano na, że za godzinę lub dwie będziemy ładowani – dosłownie – do wagonów towarowych po 20 osób.

Możemy się najwygodniej zbierać w grupy po 20 osób. Oczywiście, że nikt się nie zbierał. Wreszcie wyprowadzono wszystkich z jadalni i odliczono do wagonu po 20 osób. Drzwi wagonów zamknięto, okna były ( takie wąskie)  zakratowane drutem kolczastym. Odjazd w nocy – przyjazd do miasta Wiaźma, na wysokości Moskwy-  na zachód. Wyładunek ludzi na stacji kolejowej dnia 20 września 1939. Załadowano wszystkich wojskowych i cywilnych na małe wagoniki ( od wożenia torfu) i przywieźli do obozu barakowego. Wszystkich ( około 200 osób) rozmieszczono w barakach z piętrowymi łóżkami i sienniki ze słomą z dwoma kocami. Był to wieczór dnia 20 września 1939. Otrzymaliśmy chleb i czarną kawę bez cukru.

Poranek 21 września – śniadanie: kawa, chleb. Dzień był pochmurny – nic szczególnego się nie wydarzyło. Przywieźli nas do kopania torfu. Torfowisko znajdowało się w dolinie obok naszych baraków.

Naprzeciwko, po drugiej stornie wąwozu ( wąwóz – torfowisko) jesienna sceneria – las drzew liściastych i różnobarwny pejzaż, widoczny wyraźnie w dniu słonecznym. Na skraju tego liściastego miejsca biały monastyr z bizantyjską kopułą dużą i czterech mniejszych kopułek. Podziwialiśmy tak ładnie wkomponowany klasztor. Do roboty- do kopania torfu nie przynaglano nikogo, bo i nawet nie proponowano nam wyjścia do roboty. Po kilku dniach beztroskiej i nieciekawej bytności coś się zaczęło ciekawego. Otóż jeden z nadzorców przybył do baraku, a było to rano dnia 25 września, i oświadczył co następuje: Kto mieszka na zachód od Bugu może się zapisać na wyjazd do rejonu Warszawy. Wyjazd nastąpi za kilka dni. Ja się nie zapisałem, ponieważ żona i 15 letni syn byli ewakuowani w dniu 5 września z Dworca Wileńskiego specjalnym pociągiem do Pińska. Wielu zapisało się i rzeczywiście wyjechało do Warszawy.

Tych kolegów zapisanych ( w mojej obecności) na wyjazd do rejonu Warszawy spotkałem po moim powrocie z wojny w 1948. Jeden z nich Jucht  – były sierżant broni pancernych, miał sklepik z różnymi rzeczami – ubraniami, na ul. Brzeskiej ( osobiście byłem w tym sklepie) w pobliżu bazaru Różyckiego. Drugi kolega, Julian Szczęśniewski, chorąży broni pancernej, posiadał sklepik z różnymi przyborami do krawiectwa damskiego, na ul. Schroegera na Żoliborzu.  Szczegóły te pragnę uzupełnić – rozmawiałem z Juchtem, który opowiedział mi, że przywieźli ich do Warszawy i bez żadnych trudności kazali odejść do swoich domów. Było to w II poł. Października 1939.

Obecnie opisuję ciąg dalszy z torfowiska. Był początek października 39, nakazano zbiórkę nas na te małe wagoniki i odwieźli na stację kolei w Wiaźmie. Załadowali po 20 osób do wagonów towarowych. Odjazd w kierunku południowym. Po dwóch dniach jazdy pociąg wjechał na boczne tory na stacji kolejowej Krzywy Róg. Rozładunek 4 października 1939 i piechotą marsz do baraków przy kopalni im. Waroszyłowa. Było już ciemno. Rano pobudka, śniadanie, obiad kolacja i tak trwało „to dobre” przez cały tydzień. Odżywiali nas dobrze – na obiad codziennie kotlet – taki porządny, duży, siekany; na deser budyń lub kisiel. Przy końcu października, po obiedzie zbiórka do kąpieli. Przy wejściu do kąpieli w przedpokoju kazali się rozebrać do naga, a ubranie kazali włożyć do zamykanego schowka. Dali kawałek mydła i weszliśmy pod prysznic ciepłej wody. Kto się wykąpał mógł wyjść innymi drzwiami wprost na człowieka sowieta, który dysponował ubraniami roboczymi.

Każdy wychodzący z kąpieli otrzymywał komplet roboczego ubrania. Kufajkę watowaną, spodnie stosowne do kufajki – ciepłe i buty gumowe. Zapędzili do szychty wydobywać rudę. Byliśmy druga zmianą – od 16:00 do 23:00 – koniec roboty, wyjazd na górę – 700m – do kąpieli i robocze ubranie złożone w przedziałce, a swoje włożone na swój grzbiet i marsz do baraku aby się przespać. I tak zaczęła się normalna robota w kombinacie rudy żelaza i miedzi. Nazwa tego kombinatu „pierwamajka im. 1go Maja”. Tak trwało do końca kwietnia 1940 r., przetransportowano mnie do sąsiedniego obozu ( ok. 3km ). Ten obóz był to wstępnym etapem do wywiezienia na roboty na północy. Załadunek po 20 do wagonów, lecz niezamykanych, na otwartych torach do Kołtasu nad Dwiną, droga wodna do Archangielska, wiele kilometrów od Kołtasu ( dalej Dwiną na północ) załadowano nas dnia 20 maja 1940 do barki, pod pokład ( barka 2-piętrowa) do ujścia rzeki Wyczegda ( prawy dopływ). Wyżywienie: zupa z rybek drobnych, bardzo słona i czarny chleb. Płynęliśmy dwie noce i jeden dzień – brzeg rzeki Wyczegda- wyładunek z barki, na piaszczysty brzeg – jest początek miesiąca maja ( 8-11.05.), widne noce. Nadjechały dwa samochody ciężarowe, załadowane pełne wozy, pozostałość szykować się do marszu piechotą – samochodów nie będzie, zepsuły się. To było dla pozostałych na brzegu żołnierzy, makabra, bo było nam już wiadomo kto nie może iść pieszo -w drodze może być różnie, bo to torem bez ludzi. Ponieważ był to okres gdzie są białe noce, więc uradziliśmy, że pójdziemy piechotą. Powiedzieli nam ci ludzie z samochodów  transportowych jak jest daleko do tego obozu – pamiętam – było 55 km na rzeką Wyczegdą. Piechotą doszliśmy do tego obozu, nikt w drodze nie został.